piątek, 13 lutego 2015

Nikt nie jest sam [Rozdział 2, cz. II/II]




                 W przeciągu kilkunastu minut rozpadało się okropnie, na co z początku w ogóle się nie zapowiadało.

– No i co my mamy robić? Siedzimy tu tyle czasu, a oni jeszcze nie wrócili. Zresztą, patrz, za chwilę będzie już całkiem ciemno! – zrzędził chłopak od dobrych piętnastu minut. 

– Po prostu czekaj.

– Nie wiadomo, czy im się czasem coś nie stało. Może ich dopadł ten obrzydliwy potwór!

– Mówił ci ktoś kiedyś, że milczenie jest złotem? – spytał już lekko poirytowany Dorrel. Ciężko było go wyprowadzić z równowagi, ale chłopak miał do tego prawdziwy talent.

– No, ale…

– Siedź i czekaj. Jak ich zeżre, to przyjdzie po nas i to ostatnie czym powinieneś się martwić.

Leathan opadł na mokrą trawę z kwaśną miną. Nienawidził nic nie robić, gnić bezczynnie w jednym miejscu, kiedy mógł się do czegoś przydać. Najchętniej poszedłby za Terlachem i Ionnesem, zostawiając tutaj samego tego gbura! Skoro tak bardzo kochał integrować się z naturą, to on by mu to z przyjemnością ułatwił. Głupi elf. Nie dziwił się, ze tamten tak dobrze dogadywał się z Ionnesem, byli równie zgryźliwi. 

Przejechał ręką po całkowicie już przemoczonych włosach, podnosząc oczy ku niebu. Powoli zaczynało robić się naprawdę ciemno. Bał się o nich wszystkich, byli jego jedynymi bliskimi, nie chciał, by im się coś stało. Gdyby z nimi poszedł, to przynajmniej miałby świadomość, co się dzieje. Chłopak obrócił głowę w stronę lasu. Nie czuł się tutaj dobrze, ani komfortowo, wydawało mu się, że lada chwila i potwór wpadnie na polanę. Miał wrażenie, że ktoś stale go obserwuje. W duchu modlił się, by nie okazało się to prawdą, nie uśmiechało mu się umierać bez podjęcia walki.

Poderwał się momentalnie, wydawało mu się, że zobaczył coś wśród drzew. Najwyraźniej jego towarzysz też coś dostrzegł, gdyż kazał mu się cofnąć. Nie zdążył zrobić choćby jednego kroku, a już leżał z powrotem na ziemi, przygnieciony cielskiem potwora, wyjącego okropnie. Monstrum szybkim susem doskoczyło do niego, a Leathan nawet nie miał szansy się obronić. Starał się go zrzucić, ale ghul parł na niego silnie, długimi, zszarzałymi łapskami starał się sięgnąć szyi chłopaka. Leathan nie był przygotowany na taką przepychankę i już po chwili zaczynało brakować mu sił w rękach, a w dodatku nie wiedział, dlaczego Dorrel tak wolno reaguje. Jedną ręką odpychał potwora, najmocniej jak mógł, a drugą starał się dosięgnąć sztyletu, schowanego za pasem. Gęba straszydła coraz bardziej przybliżała się do jego twarzy, odór wydobywający się z pognitego pyska przyprawiał go o mdłości, a szaleństwo, skrywające się w żółtych ślepiach stwora, przeraziło go do końca. Uderzył bestię kolanem raz, drugi i trzeci, nie przyniosło to większych efektów, lecz chłopak się nie poddawał. Adrenalina robiła swoje. Nagle usłyszał jak ghul wyje z bólu. Potwór odskoczył od niego i zaczął pędzić w stronę Dorrela, który już trzymał broń w ręku. Był szybki, horrendalnie szybki. Młodziak szukał porzuconego gdzieś w ferworze walki łuku, przy czym zauważył, jak potwór zgina się w pół, cięty przez elfa z półobrotu w bok. Nieco oszołomiony, ale równie wściekły stwór rzucił się znowu na Dorrela, ale nie dane mu było do niego dobiec, gdyż strzała przeszyła mu szyje, zatrzymując się w niej. Ghul ryknął wniebogłosy, wierzgnął, zatoczył się i uciekł w stronę drzew. Leathan rzucił się za nim w pogoń, nie bacząc na nawoływanie elfa. Teraz mieli szanse, straszydło było ranne. Chłopak starał się go dogonić, lecz monstrum, mimo że poszkodowane, nadal było piekielnie szybkie. Las stawał się coraz gęstszy, liście i gałązki uderzały go w twarz, przysłaniając mu widok. Zaplątał się w gęstej krzewinie, a kiedy udało mu się oswobodzić, ghula już nie było. Stracił go z oczu, niech to szlag trafi! Nim zdążył spostrzec, uderzył w coś, co nagle wyrosło przed nim. Na chwile aż stanęło mu serce.

– Terlach?! Co ty tu, do cholery, robisz? 

– To chyba ja powinienem o to spytać – odpowiedział z nerwowym uśmiechem, pomagając wstać przyjacielowi.

– Gdzie jest Ionnes? Zresztą, nie ważne, chodźmy! Trzeba dobić tego ghula! 

Minarejczyk przytrzymał go za ramię.

– Hej, hej, spokojnie, dzieciaku, zajęliśmy się już tym. Zostaw to, właśnie po was szedłem, musimy się zbierać. Nie jest tu bezpiecznie.

– Co ty pieprzysz?! Oszalałeś? Przecież właśnie goniłem potwora, jeszcze parę sekund temu!

– Odkryliśmy ich legowisko, to nie tylko jeden ghul, ale cała masa. Trochę przeceniliśmy nasze siły, biorąc tę robotę. Musimy się stąd zbierać, Ionnes wymyślił plan i…

Leathan wyrwał się z uścisku mężczyzny, kiedy tylko zauważył za jego plecami ruch. Nim zdążył pomyśleć, już naciągał cięciwę i strzelił. Nie mógł uwierzyć, że potwór praktycznie się na nich zaczaił, a Terlach bezmyślnie stał do niego tyłem. Postrzelony potwór jęknął z bólu, zatoczył się kilka kroków i zwalił obok nich. Po tym chłopak poczuł narastającą gulę w gardle i zagapił się przed siebie z niedowierzeniem. Zobaczył przed sobą człowieka w mundurze, należącego do straży. Chwilę później pojawiła się reszta gwardzistów, wrzeszcząc coś, ale pobladły ze strachu chłopak słyszał jedynie przyśpieszone bicie własnego serca, miał wrażenie, że to wszystko dzieje się gdzieś indziej. Oblany zimnym potem, nadal wpatrywał się z szokiem w człowieka. Ktoś go szarpnął, zakuł i popchnął tak, że upadł na kolana. Kątem oka zarejestrował swoich towarzyszy, którzy pojawili się jakby z nikąd. Krzyczeli coś, dyskutowali z jednym z wojskowych, ostro gestykulowali. Leathanowi zrobiło się słabo, a ściśnięty żołądek o sobie przypomniał. 

Niebawem wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że w pobliżu był stary cmentarz, zapomniany przez ludzi, do którego zakradli się Ionnes i Terlach podczas poszukiwań. Wokół mogił kręciło się dużo więcej potworów, dlatego mężczyźni zdecydowali, że potrzebują pomocy. Nie chcąc tracić czasu, zawrócili do miasteczka, kierując się do burmistrza i wyjaśnili zaistniałą sytuację. W innych okolicznościach zapewnie nie zgodził by się pomóc, ale w tej sytuacji zagrożenie było zbyt wielkie, stare kurhany, opanowane przez stwory, znajdowały się zbyt blisko Avenien. Zarządca miasteczka nie chciał ryzykować, by monstra zbliżyły się i zrujnowały jego i tak nienajlepszą reputację, mordując ludzi dookoła i zgodził się pomóc. Za bardzo zależało mu na jego statusie społecznym, by ryzykować. Dlatego właśnie strażnicy, prowadzeni przez Terlacha, pojawili się w lesie. Leathan, za zabójstwo, bądź co bądź nieumyślne, został wtrącony do więzienia, a tłumaczenia towarzyszy nie zrobiły wrażenia na tym zepsutym człowieku, piastującym urząd pana miasteczka. Jedynie reszcie grupy pozwolił odejść wolno z takiego względu, iż pomogli znaleźć i zneutralizować potwory, nim zanadto zbliżyły się do grodu. Chłopak siedział, nawet nie wiedział jak długo, w ciemnej, zatęchłej celi w towarzystwie oprychów, którzy zdecydowanie go nie polubili. Po tym nie pamiętał już nic, kojarzył dopiero moment, w którym obudził się na polanie.

~*~

Leathan ułożył się wygodniej w siodle, wzdychając znowu. Przemyślał sobie wszystko i zrobiło mu się zwyczajnie wstyd, a ponadto wciąż nie wybaczył sobie tego, co zrobił i nawet nie sądził, by kiedykolwiek do tego doszło. Im dłużej o tym myślał, tym więcej niezrozumiałych myśli kotłowało mu się w głowie. Był taki nierozważny, nie dziwił się Ionnesowi. Jego bezmyślność równie mocno go teraz irytowała. Gdyby tylko mógł cofnąć czas… To wszystko by się nie wydarzyło.

– Ionnes?

Odpowiedziało mu jak zwykle burknięcie.

– Ionnes, słuchaj, ja… Przepraszam, po prostu przepraszam. Zdaję sobie sprawę z tego, jak wielkim idiotą jestem.

Mężczyzna prychnął, śmieszne próby przeprosin wywoływały w nim wesołość, a udawanie obrażonej malolaty było zabawne. Chciał jeszcze posłuchać, jak tamten się męczy. Wiedział, że Leathan zawsze za dużo myślał, ale niestety, objawiało się to dopiero po jakimś nieszczęściu. Ionnes wcześniej miał chwilę czasu na przemyślenia i doszedł do wniosku, że po mimo tego, iż nadal był rozeźlony, to nie powinien się wyładowywać na dzieciaku. Nadal się nie odzywał, przysłuchując równemu rytmowi wybijanemu przez kopyta koni, uderzające o ziemię.

– Przepraszam – spróbował Leathan znowu - że narażaliście się, aby mnie wyciągnąć z tamtego miejsca. Mogli was złapać i… na bogów, ale ja jestem głupi! O to ci chodzi, prawda? O to co się stało Ainthe i co mogło się stać wam, tak? Naraziłem was, przeze mnie mogliście nawet zginąć! Ja tak bardzo przepraszam…

Ionnes popatrzył na niego dziwnie i po chwili kiwnął głową.

– Tak, dokładnie tak, głupi dzieciaku – odpowiedział, chociaż pomyślał zupełnie co innego.

To on zawinił w większej mierze, ale nigdy by tego nie przyznał na głos. W końcu postanowił się zlitować nad chłopakiem.

– Nie trudź się już tak, przeprosiny przyjęte. Ale spróbuj chociaż raz jeszcze zlekceważyć moje słowa, to źle się to dla ciebie skończy. To obietnica.

Leathan, słysząc to, rozluźnił się wreszcie, czując ogromną ulgę. Doskonale wiedział, że mężczyzna nadal jest zły, ale teraz przynajmniej mu odpowiadał, bez tej wrogiej nuty w głosie. Obrócił do niego głowę, przyglądając mu się przez chwilę. Coś się w nim zmieniło. Nie chodziło o wygląd, on pozostawał praktycznie niezmienny. Jego czarne włosy były nadal splecione w warkocz, sięgający aż samego pasa, ale chłopak uważał, że ich długość wcale nie sprawia, że mężczyzna wyglądał na zniewieściałego, wręcz przeciwnie. Leathan usłyszał kiedyś, że to tradycja z miejsca, z którego pochodził Ionnes. Jego oczy pozostawały tak samo zimne, mina poważna, która tylko bardziej podkreślała ostre rysy twarzy. Wciąż nosił solidnie wyglądający, ciemny, smukły płaszcz, a wysłużone, wysokie, już mocno przetarte buty były na swoim miejscu. Tutaj zdecydowanie nie chodziło o wygląd, to zachowanie. Zmienił się. Leathan sądził, że już od dłuższego czasu Ionnes był inny, jednak ciężko było mu określić stopień tej „inności”. Po prostu dało się teraz odczuć, że nie jest taki jak kiedyś. Chłopak nie był pewny, czy mu się to podobało.

– Oczywiście, nawet nie spróbuję – powiedział niezbyt przekonująco, czując powracający dobry humor. – No to na co czekasz, opowiedz mi, co się działo, kiedy mnie przy was nie było.

Ionnes, o dziwo, zaczął mówić, nawet bez zbytnich złośliwości.


*


Jechali niedaleko drogi, mijając drzewa. Przedzierali się przez wysokie zarośla, kiedy Dorrel krzyknął do nich.

– Trzeba się zatrzymać! Wolałbym nie jechać tędy nocą, nigdy nic niewiadomo. Nie chcę, żeby czasem wilki podżarły nam dupska w podróży.

– Dobrze mówi – zgodził się z nim Terlach, wstrzymując wierzchowca. – Po za tym konie są już zmęczone, trzeba je napoić.

– Racja, muszę rozprostować nogi, bo coś czuję, że mi zaraz odpadną – dopowiedział Leathan, pokracznie schodząc z wierzchowca.

Ionnes rozejrzał się dookoła, ale nie mógł dostrzec czegokolwiek dalej, niż pysk jego szkapy. Wciągnął gwałtownie zimne powietrze i odezwał się po chwili. Musiał przyznać im rację.

– Trzeba rozpalić ognisko, w tej ciemności najwyżej możemy poprzewracać się o własne nogi. W przypadku niektórych to całkiem możliwe... Dorrel, uwiąż konie, ja zajmę się paleniskiem.


Uwinęli się szybko i już po chwili mogli zasiąść dookoła tlącego się ognia.

–  Coś słabo się pali – zauważył chłopak, kładąc się obok ogniska. W ręku miał garść jagód, zerwanych z pobliskiego krzaka. Przynajmniej nie musieli martwić się zanadto o jedzenie. Pomyślał o swoim koniu z lekkim sentymentem. Szkoda, że Paskudy już z nimi nie było, uwielbiała owoce. Ionnes powiedział mu dokładnie kiedy i czemu ją sprzedali. Okazało się, że po akcji z ghulem, dostali zakaz przebywania w Avenien, pod groźbą aresztu. Mieli podobno cieszyć się tym, że dzięki łaskawemu burmistrzowi nadal chodzą wolno. W związku z tym nie dostali także obiecanej zapłaty, dlatego po dwóch dniach głodowania, zdecydowali się sprzedać klacz wędrownym kupcom. Nie doczekali się nawet godziwej zapłaty, ale lepsze to było, niż nic. Leathan posmutniał trochę. Nie był na nich za to zły, w końcu sam po części do tego doprowadził. Był po prostu lekko rozczarowany.

– Lepsze to niż nic – powiedziała Ainthe, wyrywając tym chłopaka z zamyślenia.

– Że co?

– Ogień. – Wskazała ręką. – Lepszy mały płomień, niż siedzenie tutaj w zupełnych ciemnościach.

–  A, tak, masz rację – odpowiedział ponuro, myślami wciąż wracając do zdarzenia sprzed kilku dni. Podłożył sobie rękę pod głowę, czując, że drętwieje mu szyja od leżenia na gołej ziemi. Wokół słychać było uciążliwe pohukiwanie sów i grające świerszcze, mimowolnie przechodziły go ciarki.

Kapłanka przyjrzała się mu z zaniepokojeniem.

– Hej, co ci jest? Boli dalej? Eliksiry już dawno powinny zacząć działać, chyba, że coś sknociłam, ale to jest niemożliwe.

– Nie, nie, to nie to, nic mi nie jest – zaprzeczył pośpiesznie. – Jestem tylko trochę zmęczony. Zresztą, patrz na siebie. Co tam się w ogóle stało?

Cztery pary oczu zwróciły się w jej stronę. Kobieta nie waśniła jeszcze, co przytrafiło się jej wcześniej, a wszyscy byli ciekawi. Ainthe zacisnęła usta, jednakże odpowiedziała po chwili wahania.

– Mówiłam przecież, upadłam.

Leathan podniósł się do siadu z dziwną miną, słysząc jej lakoniczną odpowiedź.

– Czyżby? Ainthe, naprawdę martwię się o ciebie…

Kapłanka wypuściła ze świstem powietrze, ale odezwała się wreszcie, najwyraźniej nie potrafiąc dalej migać się od odpowiedzi.

– To przez nierozwagę. Zleciałam z dachu, bo moje myśli zamiast skupić się na tym co robię, kręciły się wokół czegoś innego. Myślałam o Świątyni. Kwartał dobiega końca, niedługo będę mogła wrócić. Kocham was szczerze, nie chce was opuszczać, ale to moja powinność. Jestem Kapłanką, moje miejsce jest w Zakonie – wytłumaczyła smutno. – Zdecydowanie potrzebujecie kobiecej ręki, inaczej byście się pozabijali. Muszę jeszcze pomyśleć, zanim podejmę ostateczną decyzję.

Nikt nie skomentował, wszyscy doskonale wiedzieli o przeżyciach kobiety. Szczerość była podstawą w ich grupie i chociaż nie musiała im nic zdradzać, to jednak opowiedziała im swoją historię w momencie, kiedy zdecydowała się z nimi podróżować. Ainthe należała do Zakonu Feris, przeżyła tam połowę swojego życia w służbie jednemu z pięciu bóstw, Milte. Jednak po pewnym incydencie, który jej się przydarzył, została zmuszona wybrać się w podróż, podczas której musiała odpokutować swoje winy. Kobieta nigdy nie zdradziła szczegółów swojego grzechu, lecz wyjaśniła tylko, że chodziło o mężczyznę. Każdy z nich wiedział, że jedną z pierwszych i zarazem najważniejszych zasad Kapłanek był zakaz obcowania na terenie rygorystycznej Świątyni z osobnikami płci przeciwnej, a tym bardziej jakichkolwiek kontaktów intymnych. Jej pozycja do czegoś zobowiązywała. Najwyraźniej Ainthe złamała tę regułę.

– Przestań dziecino, wszyscy doskonale wiemy, gdzie jest twoje serce. Nikt nie ma ci tego za złe – przerwał cieszę Terlach, a reszta mu przytaknęła. – Feris jest po drodze. Będziemy tęsknić, ale to nie oznacza, że cię nie będziemy odwiedzać. Przecież wiesz.

Kobieta wstała nagle i podeszła do rosłego mężczyzny, obejmując go w pasie.

– Dziękuję Terlach, dziękuję wam. Jednak to jeszcze nie koniec, przez jakiś czas będziecie musieli znosić moje matkowanie. – Zaśmiała się cicho.


*

Leathan podniósł się z klęczek, otrzepując ubranie z pyłu. Na boga, jak on marzył o kąpieli! Nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio mógł zaznać tej chwili przyjemności, posiedzenia w bali z gorącą wodą. Tak bardzo mu tego brakowało, w dodatku cuchnął okropnie, a szybkie ochlapanie się w trakcie przerwy w podróży niewiele zmieniło. Jednak teraz, bardziej od ciepłej kąpieli, zapragnął chwili samotności. Musiał uporządkować swoje nieposkładane myśli, które ciągle szalały od tamtego wydarzenia. Chociaż wszyscy zapewnili, że nie mają mu za złe tego, co się stało, chłopaka nadal gryzło sumienie. Zabił niewinnego człowieka, który zapewne miał rodzinę, żonę, dzieci i może nie zasłużył na taką śmierć. W trakcie swojej podróży walczył już z kilkoma osobami, ale były to głównie bandziory, którym poza poprzetrącanymi kośćmi nic straszliwszego się nie stało. Rozmawiał o swoich wątpliwościach z Ionnesem, podczas jazdy, ale on tylko odparł, że trzeba zapomnieć, że to pewnie nie pierwszy raz, że wiedział na co się szykuje, że powinien to zostawić, bo to tylko przeszłość, której zmienić już nie może. Jednak Leathan nie potrafił obecnie wyrzucić tego z pamięci i myślał, że zapewne nie uda mu się to przez kilka następnych tygodni. Nie był typem człowieka takim, jak Ionnes czy Dorrel, dla których czyjaś śmierć to albo konieczność albo kolejny „wypadek przy pracy”. Chłopakowi równie ciężko było patrzeć na roześmiane twarze towarzyszy, którzy tak po prostu mu wybaczyli, że przez swoją głupotę mógł wpędzić ich wszystkich w niemałe kłopoty. W dodatku tak ryzykowali, żeby go wyciągnąć z tej podłej dziury… Westchnął smutno, rozganiając przygnębiające myśli. Może powinien posłuchać starszego mężczyzny i przestać żyć przeszłością. Tak zapewne byłoby łatwiej, ale nie jest pewny, czy mu się to uda.
Po chwili jego uwagę przyciągnęła zgoła inna sprawa. Okrążył ognisko, przeszedł nad pochrapującym Terlachem i skierował się do koni, przywiązanych niedaleko obozowiska. Moment zajęło mu przejrzenie wszystkich juk, ale tego czego szukał, nie znalazł. Mimochodem podrapał się po karku i ruszył w stronę swoich przyjaciół, z jednym pytaniem, kotłującym mu się w głowię.

– Ktoś wie, co się stało z moim łukiem?

Słysząc to Ainthe, ogrzewająca dłonie przy ognisku, drgnęła nerwowo, po zaczerwieniła się, niczym piwonia. Zawsze miękła w stosunku do tego dzieciaka, ale tym razem powód był inny. Podjęła po kilku sekundach temat.

– Cóż. Przepraszam, zapomniałam wcześniej wspomnieć. Wybacz, w trakcie mojego mistrzowskiego lotu uszkodził się trochę, a kiedy wylądowałam… Prawdopodobnie go przygniotłam.

Kapłanka wyglądała na wyraźnie skruszoną, prawie, jakby popełniła największą gafę w swoim życiu. Unikała jego wzroku. Leathan zaniepokoił się trochę i ciężko przełknął ślinę.

– Jak… Jak bardzo się „uszkodził”? Chociaż, sądząc po twojej minie, nie musisz odpowiadać.

– Leathan, ja naprawdę, ale to naprawdę cię przepraszam, chciałam…

– Ainthe, przestań. Nie tłumacz się, to tylko broń – mruknął, jednak mimo wszystko zasępił się. Było mu przykro, w końcu ten łuk wiele dla niego znaczył, jednak… –  Najważniejsze, że ty nie skończyłaś tak samo i jesteś tu z nami.

Uśmiechnął się do niej smutno, jakby na potwierdzenie swoich słów, że naprawdę nie ma jej tego za złe.

– Jakoś patrząc na ciebie, nie wygląda, że był to „tylko” łuk – wtrącił się Ionnes, do tej pory skupiony na księdze, trzymanej w dłoniach.

– Wiesz, to był prezent od ojca i to nie byle jaki. Ostatni przed tym, kiedy zmarł.

Usiadł na powrót niedaleko ognia i rozmasował sobie bark. Mimo świetnych eliksirów Kapłanki, nadal, co jakiś czas, czuł ukłucie bólu, ale nawet nie zamierzał sobie wyobrażać jak mogłoby to boleć, gdyby nie jej pomoc.

– Doprawdy, tak przywiązywać się do zwykłego przedmiotu…

– Ionnes! Znowu? – syknęła do niego kobieta. – Takie rzeczy się szanuje i chyba sam powinieneś o tym dobrze wiedzieć, więc przestań mu dogryzać, dupku. – Popatrzyła na lewą rękę mężczyzny, gdzie na jednym z jego palców błyszczał gruby pierścień.

Ten tylko parsknął śmiechem i pokręcił z pobłażaniem głową. Po chwili odwrócił się od nich, układając się na prowizorycznym posłaniu i ziewnął zmęczony.

– Może i racja, wiedźmo. Nie zamierzam teraz dyskutować na temat znaczenia pamiątek rodowych. Jak skończycie trajkotać, obudźcie Terlacha, ktoś musi pilnować ognia. Dobranoc.

Ainthe odburczała mu cicho, życząc spokojnej nocy. Ostatnio sytuacja między nią, a Ionnesem zaczynała stawać się coraz bardziej napięta. Owszem, zawsze lubili sobie dogryzać, wymieniając się złośliwościami. Jednak teraz mieli coraz więcej tematów spornych, chociaż większość z nich kręciła się wokół zachowania mężczyzny, które ona uznawała zbyt szorstkie i nieodpowiednie. Leathan z początku z przymrużeniem oka obserwował tę walkę dwóch, silnych charakterów (w końcu doskonale wiedział, że ani Ionnes się nie zmieni, ani Ainthe nie poprzestanie, jeśli nie postawi na swoim, co było wręcz bezcelowe), ale teraz wręcz zaczęło mu to przeszkadzać. Wolałby, żeby oni wszyscy się dogadywali. Zarówno ona, przyjemna kobieta, która przez większość czasu zastępowała mu matkę, ale jeśli przyszło co do czego, to potrafiła wręcz zamęczyć swoją nadopiekuńczością, jak i ten czasami antypatyczny typ, którego jednak dało się lubić, a który pomógł mu tak niezliczoną ilość razy. Traktował ich wszystkich jak rodzinę, zresztą jedyną jaką obecnie miał i ciężko było mu patrzeć na ich codzienne sprzeczki.

Przetarł zmęczone oczy, stwierdzając, że zbyt dużo dzisiaj myśli. Był już wyczerpany tym dniem i potrzebował wreszcie solidnego odpoczynku.

3 komentarze:

  1. Albo się zresetowałam, ale nie rozumiem dlaczego Dorrel nie poszedł z liderem utłuc bestii, przecież miał znać te lasy, a poza tym wyostrzone zmysły elfa (jeśli strzelam teraz jakąś gafę odnośnie ras bohaterów daj mi znać) byłyby dużo przydatniejsze niż powolny Zweihander Terlacha.

    " że lada chwila i potwór wpadnie na polanę" - tutaj bez "i".

    Tak sobie myślę, że zamiast "pana miasteczka" można by dać mera, to mniej więcej to samo co burmistrz a brzmi dość egzotycznie, by nadawało się na fantasy :).

    "wysokie, już mocno przetarte buty były na swoim miejscu" - czyli przytroczone do siodła bo Ionnes lubił czuć wiatr między palcami :D To zdanie lepiej przebudować, żeby nie budziło niepotrzebnych skojarzeń xD. Czyli buty na początek zdania i płaszcz na koniec.

    Hihi, jestem pewna że Terlach powiedział to tylko dlatego, że potrzebował przytulenia.

    Hmm gratulację, udało Ci się obudzić moją wenę, która do dziś chrapała snem zimowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za kolejny komentarz. :)
      Już spieszę w wyjaśnieniami, co do Dorrela. Gdzieś tam było wspominane, że elf niezbyt pewnie czuje się w walce i włącza się tylko w ostateczności, dlatego Ionnes (myśląc, że zadanie będzie proste i mało wymagające), nie zabrał go, tylko polecił pilnować Leathana. Tak to widzę. ._.

      Wielkie dzięki za kolejne rady!

      Terlach to... cóż Terlach to Terlach, bycie misiowatym jest już wpisane w jego naturę. xD

      Bardzo się ciszę, że (zupełnie przez przypadek) udało mi się coś takiego. Pozdrawiam. :)

      Usuń