środa, 18 lutego 2015

Dziwnie [Rozdział 3]

Znajdowali się już przeszło pół dnia w drodze, jednakże otuchy dodawał fakt, że byli już całkiem blisko Czarnej Rzeki - miasta, o którym wspominał niedawno Dorrel. Elf zasugerował, aby zatrzymać się tam na jakiś czas i uzupełnić prowiant, a nawet i znaleźć jakieś sensowne zlecenie. Ionnes zgodził się  z nim, w końcu nie stawali się bogatsi nic nie robiąc. Jechali w ciszy po wybrukowanej drodze, czemu towarzyszył śpiewny trel ptaków z pobliskiego lasu. Ionnes nie był do końca pewny, czy słusznie czynią, jadąc głównym traktem ze względu na ich ostatnie poczynania, jednak na razie nie obawiał się żadnego posunięcia ze strony Avenien. Nie sądził nawet, by wysyłali za nimi listy gończe, czy już w ogóle pościg, ponieważ, co najważniejsze, nie było szans na to, aby dowiedzieli się, kto ich zaatakował. Zresztą, nawet jeśli, to i tak nie był pierwszy raz, kiedy to wpadali w tarapaty i mężczyzna, pomimo tego, że nigdy nie grzeszył optymizmem, był pewny, że jakoś się z tego wywiną. Rozmawiali o tym rano, zanim wyruszyli  i Dorrel potwierdził jego słowa. Nikt nie powinien zainteresować się akurat nimi. Wszyscy ludzie, którzy mogli im w tym momencie zagrażać nie żyli. Prawie wszyscy.

Ionnes od wczoraj klął sam na siebie, że dał się ponieść wewnętrznemu impulsowi i jednak odrzucił klucze reszcie skazańców. Nie był do końca pewny, czy wszystkim z nich udało się zbiec. W końcu ci złapani, zapewne pod torturami, przyznaliby się do tego, co widzieli. Mimo że jego samego nikt nie powinien rozpoznać, to ciężko byłoby powiedzieć to samo o Terlachu, jego towarzysz był aż zanadto charakterystyczny. W tych rejonach nie pałętało się zbyt wielu Minarejczyków, dlatego wiedział, że wyśledzenie jakiegokolwiek nie równałoby się ze zbyt wielkim wysiłkiem, a już w szczególności jego. Nie trudno było przeoczyć kogoś tak wysokiego, obwieszonego broniom, kogoś o niespotykanej, prawie wręcz ciemno czerwonej barwie skóry.  Miał jedynie nadzieję, że wszystko wyjdzie im na dobre. Nie zamierzał przyznawać się przed resztą grupy, że popełnił tak głupi błąd. A już tym bardziej nie wyjawi Leathanowi całkowitej prawdy na temat wczorajszego dnia. Podczas podróży streścił mu jedynie ogólnikowo tamtą historię, pomijając fakt, jak dużo osób musiało zginąć, by można było wyciągnąć go z tamtej przebrzydłej, więziennej nory. Chłopak był zbyt naiwny, by rzeczywiście zacząć dociekać, więc Ionnes się tym nie martwił. Zdawał sobie sprawę, że dzieciak ma zbyt miękkie serce i zapewne zadręczałby się tym do samej śmierci. Już można było to zauważyć po tym, jak długo przepraszał go jedynie za to, że rozwalił sobie dłoń podczas walki. Nie zamierzał mu zrzucać na barki czegoś takiego, bo prawdopodobnie nie poradził by sobie z tym na świeżo. Poczeka i zobaczy, co z tego wyjdzie. Wszyscy ustalili zresztą, że nie będą mu na razie nic mówić, właśnie z tego powodu.

Ionnes zerknął na niebo i zmarszczył brwi, nie podobało mu się to. Kolejny dzień pogoda nie zapowiadała się najciekawiej, ciężkie, ciemne chmury kłębiły się na firmamencie i wyglądało na to, że lada chwile lunie deszcz.

– Widać już bramy! – krzyknął do nich Terlach, który jechał z przodu i przerywał  tym rozmyślenia mężczyzny. Ucieszył się nieznacznie, że zdążą dojechać nim się rozleje. Jakoś nie uśmiechało mu się moknąc, a potem wykręcać nasiąknięte deszczem ubrania. Siedzący za nim chłopak wyraźnie się ożywił i wyjrzał mu przez ramię, samemu chcąc dojrzeć malującą się na horyzoncie Czarną Rzekę. Było to średnich rozmiarów miasto, ciemne i ponure, raczej niezbyt zachęcające do odwiedzin.

– Faktycznie! – stwierdził po chwili Leathan, wychylając się jeszcze bardziej.

Ionnes fuknął na niego, łokciem popychając do tyłu.

– Uspokój się, bo zaraz zrzucę cię z tego konia. No chyba, że wolisz iść piechotą. Zaraz przecież będziemy na miejscu.

– Ale nic takiego nie robię, po prostu się cieszę. Marze już tylko o czymś ciepłym do jedzenia, a ty nie?

– Nawet. Ratowanie twojej, pakującej się w największe bagno, dupy nie było najłatwiejszym zadaniem, przydałaby się chwila spokoju. – Mężczyzna mimowolnie mocniej zacisnął na lejcach zabandażowaną dłoń.

Entuzjazm Leathana jakby przygasł i chłopak wreszcie się odsunął, usadawiając bezpieczniej w siodle.

– Wiem, przepraszam  - burknął pod nosem, wracając do wspomnień. 

Ionnes westchnął i zastanowił się przez chwile, co też takiego powinien mu odpowiedzieć.

– Tylko z tobą żartuję – zaczął przyjemniej niż zazwyczaj, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nie był najlepszy w pocieszaniu ludzi, ale tym razem chciał wreszcie uświadomić Leathanowi, że nikt nie ma mu za złe tego, co się stało. Marne samopoczucie chłopaka działało przygnębiająco na nich wszystkich i choć Ionnes nigdy nie przypuszczał, że to kiedykolwiek przyzna, to brakowało mu tej ciągłej paplaniny Leathana. Owszem, z początku był wręcz wściekły, w końcu jak miał inaczej zareagować.  Pomimo, że tamten  niezwykle grał mu na nerwach swoją  dziecięcą naiwnością, często  irytował go  luźnym podejściem do tematu, to jednak bał się o jego życie.

– To nie była tylko twoja wina, brałem w tym udział i popełniłem błąd. – Oznajmienie tego kosztowało go dużo, jednak nie zamierzał po sobie pokazywać jak wiele.  –  Nie powinniśmy wracać prosto do Avenien, tylko znaleźć was i wszystko wyjaśnić.

– Na bogów, Ionnes, przestań. Nawet jeśli, to i tak przeze mnie musieliście wkradać się do więzienia. Mogli was złapać i w dodatku Ainthe prawie się przeze mnie zabiła, i ty…
Mężczyzna, zmęczony powtarzaniem tego samego od początku, ukrócił potok słów towarzysza i przerwał mu gwałtownie.

– Zamknij się. Stało się i nawet nie wiem jakbyś długo pieprzył, to się nie odstanie się. Byłeś idiotą. Ja też. To nie pierwszy i nie ostatni raz, ale naprawdę nie zamierzam z tego powodu pogrążać się w jakiejś ciemnej rozpaczy, tak jak ty. Bez wahania wyciągnąłbym cię stamtąd raz jeszcze, zresztą nie tylko ja, czasem na coś się przydajesz. Jakbym miał wszystko doskonale przewidywać, to świat chyba stanąłby na głowię. Skończ dramatyzować, dzieciaku.

Leathan wreszcie zamilkł, aż prawie dało się słyszeć chaotyczną pracę jego mózgu.

– Ja… Nie wiem, co powiedzieć. Po prostu dzięki… Nie jesteś aż takim dupkiem, jak twierdzi Ainthe.

– Nie myśl, że będzie tak ciągle. Ale pamiętaj, jeśli wspomnisz o tym komukolwiek, to będzie to ostatnia rzecz, jaką w życiu powiesz. – Mężczyzna ostrzegł go poważnym tonem, chociaż na jego twarzy błąkał się cień uśmiechu.

Chłopak zaśmiał się cicho.

– Pewnie, wierzę na słowo.

– I słusznie.

Po kilkunastu minutach dojechali wreszcie do bram Czarnej Rzeki, jednak u celu zatrzymał ich poważnie wyglądający człowiek z emblematem miasta wyszytym na piersi ciemnego munduru. Obejrzał się po całej piątce z przymrużeniem oczu, po czym oznajmił tubalnie:

– Przejścia nie ma, bez glejtu nikt nie wejdzie!

Ionnes zmarszczył brwi i zszedł ze swojego konia, który zabrał się za skubanie mizernej trawy. Stanął niezbyt przekonany przez strażnikiem.

– Dlaczegoż to? Stało się coś poważnego? – zapytał, zdziwiony. Od kilku ładnych lat na traktach panowała w miarę przychylna sytuacja i nie zamykano już miast, do których wtedy wejść można było tylko z upoważniającą pieczęcią. Musiał być jakiś znaczący powód, by na nowo podnieść ochronę i  nie wpuszczać przypadkowych podróżnych do grodów.

Wartownik, słysząc jego pytanie, aż wybałuszył oczy i popatrzył na niego dziwnie.

– To wy nie wiecie? Przeto znowu ta zaraza, ghule, grasują w pobliżu. Nocą podchodzą prawie pod same mury! Teraz już tylko szaleńcy przyjeżdżają pod Czarną Rzekę – oznajmił mu i postukał się po skórzanym hełmie, jak gdyby chcąc im uświadomić, że według niego właśnie pod taką kategorię ludzi podpadają. – Glejt jest - wejście jest, w przeciwnym wypadku lepiej uciekajcie, póki jeszcze widno.

Ionnes odwrócił się w stronę grupy, poważnie zaniepokojony. Widząc ich twarze zrozumiał, że nie tylko dla niego jest to zgoła dziwne. Dojrzał pewną zależność pomiędzy obecną sytuacją a tamtą, która spotkała ich niedawno. To było wręcz… Niemożliwe. Nieprawdopodobnym było, by kolejne skupisko tych potworów znajdowało się tak blisko, by w ogóle były tak liczebne. Ghule nie chodzą grupami, nie łącza się stada, trupojady nie mają jakiegoś rodzaju instynktu samozachowawczego, który by im to umożliwiał. Nie znał się na tym temacie doskonale, jednak swoje wiedział. Nierealnym było spotkać następną gromadę, praktycznie obok pierwszej. Coś jest nie tak i musi być tego jakiś powód. Ktoś, albo coś za tym stoi i wypadałoby się tego dowiedzieć.
Żołądek mężczyzny skręcił się nieprzyjemnie. Nie do końca był pewny, czy chce się w to mieszać, w końcu Czarna Rzeka to nie byle jaka, pierwsza lepsza osada, to dość spory gród, który zapewne dysponuje licznym wojskiem. Jeśli oni sobie  nie poradzili z ghulami, to znaczyłoby, że albo potworów jest zbyt dużo, albo dzieje się coś, o czym on nie ma pojęcia.

– Czyli nie wchodzicie bez dokumentu – stwierdził wartownik, odwracając się z zamiarem wejścia poza mury.

Ionnes nie zamierzał tak łatwo odpuścić i dać się zbyć. Nawet jeśli postanowił nie mieszać się fizycznie w walkę z trupojadami,  to jednak zapragnął dowiedzieć  się czegoś więcej. Sprawa była za bardzo podejrzana, by zostawić ją samej sobie. Mieszkańcy na pewno mogliby dostarczyć pożądanych informacji,  w końcu cały czas byli świadkami.
Mężczyzna podjął ostatnią próbę porozmawiania z wartownikiem, która być może uszczupliłaby jego i tak niezbyt wypchaną sakiewkę,  ale prawdopodobnie miała jakieś szanse na powodzenie.  Zatrzymał go i wyciągnął mieszek ze smaszalami, ale wyprzedził go Terlach, który wcześniej rozmawiał o czymś z Ainthe.

– Zaczekaj, strażniku – zaczął poważnym tonem Minarejczyk, wyciągając z torby przy koniu pożółkły papier.  – Może faktycznie nie posiadamy wymaganego glejtu, jednak wiem, co może cię przekonać.

– Nie jestem przekupny! Za murem czekają zbrojni, więc lepiej niczego nie próbujcie!

Terlach pokręcił z rozbawieniem głową.

– Nic z tych rzeczy. Chcę tylko dać do zrozumienia, że ja, jako były Królewski Gwardzista, mam prawo wejść do każdej twierdzy  z tą pieczęcią. Mam na to potwierdzenie. – Wręczył mu papier, podpisany i zapieczętowany.

Wartownik popatrzył na niego podejrzliwie, analizując dokument. Podniósł kilka razy wzrok na Terlacha i z powrotem. Ostatecznie wszystko musiało się zgadzać, bo po chwili pokiwał głową.

– Ty możesz wejść. Oni nie, poświadczenie obejmuje tylko Gwardzistę.

Terlach podszedł do niego, z dziwną miną, podpierając się pod boki. Strażnik już nie stał tak pewnie, jak poprzednio, mężczyzna przed nim był wyższy od niego prawie o głowę i zdecydowanie lepiej zbudowany. W dodatku wyglądał na zniecierpliwionego.

– Oni są ze mną – zaczął z pozoru spokojnie, patrząc na tamtego z góry. – Nie wydaje mi się, żeby śpieszno ci było do tego, bym poinformował kogo trzeba o lekceważeniu poleceń Gwardzisty, strażniku.

– Byłego Gwardzisty – poprawił go wiarus. – Nie masz mocy, by wydawać mi polecenia.

– Były, a i owszem. Jednak z tego, co mi wiadomo, to nadal pozostały mi prawa.

Niższy człowiek poruszył się niespokojnie, kalkulując w głowie, co wyjdzie mu na lepsze. Jeśli Minerejczyk mówił prawdę, że nadal obowiązuje go kodeks, to strażnik mógłby naprawdę źle na tym wypaść.  Po chwili odpowiedział, już bez pewności w głosie.

– Możecie wejść, ale nikt inny nie może się o tym dowiedzieć, rozumiecie?

 Terlach przytaknął mu i odebrał dokumenty. Niedługo po tym znaleźli się z drugiej strony murów.

~*~


Rozsiedli się przy stole w małej, spokojnej i ciepłej gospodzie, uprzednio wynajmując kilka pokoi.  Panowała tutaj przyjemna atmosfera, nie było zbyt wielu podróżnych. Jedynie jakaś grupa podejrzanie wyglądających typów  grała przy poniszczonej, drewnianej ławie w karty, głośno komentując każde posunięcie, czemu towarzyszyły rubaszne śmiechy. W kącie pomieszczenia zasiadał zarośnięty starzec, samotnie popijający alkohol, który mruczał coś do siebie w trakcie machania srebrnym medalionem przed twarzą. Gospodyni przyniosła im jedzenie w drewnianych misach, które wcześniej zamówili i popatrzyła z politowaniem na swojego starszego klienta. 
 Z początku nie planowali zatrzymywać się na dłużej w miasteczku, ale ostatnia informacja pokrzyżowała ich plany. Nie zamierzali rozpoczynać ryzykanckiej wyprawy wieczorem, w szczególności po  tym, co powiedział im wcześniej strażnik.  
Kiedy wiadome było, że już nikt nie zamierza im przeszkadzać, uwaga części kompanii skierowała się na Terlacha.

– Na bogów, nie miałem nawet pojęcia, że byłeś Gwardzistą! – zaczął podekscytowany Leathan. – Nie wspomniałeś nigdy ani słowem.

– Dokładnie. Czemu trzymałeś to w tajemnicy? – zawtórowała mu Ainthe.

Ionnes i Dorrel wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia, siedząc cicho. Z racji tego, że Minarejczyk nie podróżował z nimi od dzisiaj, a od prawie trzech lat, zdążyli poznać jego historię, o której zresztą on sam mało i niechętnie mówił. Był to dla niego temat dość ciężki.

Tamten wzruszył jedynie ramionami i zabrał potężny łyk piwa.  Odpowiedział im po chwili.

– Nie jest to jedna z tych rzeczy, którymi chcę się chwalić. To nic wielkiego.

– Chyba żartujesz, służyłeś samemu władcy i nie wspomniałeś o tym ani słowa? – Leathan nadal drążył temat, nie chcąc odpuścić, mimo że po minie Terlacha widać było, że ten nie ma ochoty o tym opowiadać.

Ionnes westchnął przeciągle i podparł się na łokciach o stół, by przypatrzyć się obrazom, przedstawiającym sceny walk ze smokami, które były rozmieszczone na ścianach małej gospody. Przestał zwracać uwagę na Minarejczyka, który niezręcznie starał się wybronić od niewygodnych odpowiedzi. W końcu tamten się poddał i zaczął opowiadać. Mężczyzna i tak musiał wiedzieć, że nie ucieknie przed wścibskością dzieciaka.
Gwardia Przyboczna Króla była elitarną jednostką, funkcjonującą w Bastylionie od wieków. Składała się z dziesięciu mężnych i honorowych rycerzy, którzy służyli samemu władcy Królestwa. Rekrutacja do takowej formacji nie była łatwa, w swoje szeregi nie przyjmowała byle kogo, pierwszego lepszego zbrojnego, który „czegoś tam dokonał”. Wojownik, ubiegający się o przyłączenie do Gwardii, na swoim koncie musiał mieć prawdziwe, podpadające aż pod heroiczne, uczynki. Powinien odznaczać się nieprzeciętnymi umiejętnościami, nie tylko w walce, niezachwianym oddaniem i wiernością do władcy, a przed wszystkim musiał wykazać się czymś szczególnym, przez co zyskałby przychylność w oczach króla. Ionnes, z historii Terlacha, opowiedzianej już spory kawał czasu temu, dowiedział się, że Minarejczyk musiał niemalże podwoić swoje starania, by w ogóle rozważono jego prośbę. Ludność pochodząca z Minareis nie była traktowana najlepiej, została poddawana represji za najmniejsze przewinienia, a wszystko to ze względu na swoją przeszłość. Przed wiekami krainy te należały do Królestwa Thae veh Cherh, lecz w wyniku pragnienia poszerzania granic, licznych wojen i najazdów, ziemie te zostały przyłączone do zwycięskiego  Bastylionu. Mimo upływu dziesiątek lat, Minarejczyków nadal traktowano z wyraźnym dystansem, nie ufano im, odsuwano, stale łącząc ich ze skrytobójcami Kheaeh, którzy władali piaszczystymi terenami południa. Ionnes zaciskał zęby w bezsilnej złości na samą tę myśl. Niezmiernie irytowała go zaściankowość i swoisty brak wyobraźni zarządców Bastylionu. Chociaż królestwo ludzi starało się uchodzić za te racjonalne, przodujące, będące ponad wszystkimi innymi, mężczyzna uważał, że daleko mu do tego. W jego opinii prawda była taka, iż Królestwo cechowała jedynie głupota, niezwykle prymitywna i ograniczona polityka, która, o dziwo, ciągnęła za sobą lud. Szykanowanie wszystkich, którzy nie mieli tyle szczęścia, by urodzić się w granicach państwa, było powszechnym zjawiskiem, jakby miało to udowodnić wyższość rasy ludzkiej nad innymi, chociaż według niego działało to w zupełnie przeciwną stronę.
Terlachowi, pomimo wielu przeciwności i nieprzychylności losu, a także zwyczajnych trudności ze strony tych, którzy starali się odsunąć go jak najdalej od sprawy, jednak udało się udowodnić swoją wartość przez królem.  Minarejczyk jednak nawet do tej pory nie zdradził, czym sobie zasłużył, by takową łaską zostać naznaczonym.  W ten sposób dołączył do rygorystycznej Gwardii Przybocznej Króla, jako jeden z niewielu z ludzi południa.
Służył tam prawie połowę  swojego życia, jednakże w wyniku śmierci ówczesnego władcy, na tronie zasiadł królewski syn, Gair Keis II,  w większej mierze odpowiedzialny za nieciekawą sytuację w Królestwie. Człowiek ten posiadał nieporównywalnie różne od swego ojca poglądy. Tak też Terlach został zmuszony zakończyć swoją służbę, gdyż obecny władca, pomimo wielu zapewnień ze strony reszty członków Gwardii, obstawiał przy swoim, twierdząc, że nie niebezpiecznym jest ufać „szczurom Kheaeh”. Nikt inny nie śmiał wpływać na decyzję władcy, człowieka o niezwykle ciemnym rozumie, który na każdym kroku doszukiwał się spisku.  Dla Minarejczyka był to niezwykły cios, zadany prosto w serce, z którym do dnia dzisiejszego nie potrafił się do końca pogodzić. Po tylu latach cierpliwej służby i wielu wyrzeczeń został zmuszony opuścić królewski dwór, a jedyne, co pozostało mu po służbie, to nieliczne z przywilejów Gwardzistów.

Ionnes poczuł na sobie czyjś wzrok, dlatego rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu jego źródła. Po chwili dojrzał Dorrela, który rozmawiał teraz z karczmarką. Elf co rusz zerkał na niego, a gdy zrozumiał, że złapał jego uwagę, gestem nakazał mu podejść. Mężczyzna nawet nie miał pojęcia, kiedy tamten zdołał odejść od stołu. Wstał, przechodząc obok pogrążonych w rozmowie towarzyszy i  ruszył w kierunku przyjaciela, opierającego się na wysłużonym, drewnianym szynkwasie.

– Toć mówię łaskawemu panu, że to nie pierwszy raz, kiedy te kreatury przylazły. Nawet mnich, co nas ostatnio odwiedził, opowiadał, że wraca spod granic z Serh i tam też się podobne paskudztwo rozlazło.

Dorrel podziękował szybko za informacje pulchnej karczmarce o pyzatych policzkach, która wróciła do przerwanego zajęcia. Mężczyzna zwrócił się do Ionnesa.

– Dowiedziałem się coś na temat sprawy z tymi parszywymi potworami.

– Dobra, przynajmniej nie jestem jedynym, któremu coś tutaj nie pasuje. Mów co wiesz.

Elf opadł na pobliskie krzesło, a Ionnes usiadł naprzeciwko niego. Po części był zadowolony, że to nie jego umysł postanowił splątać mu figle, a rzeczywiście coś musiało się dziać, skoro nawet Dorrel się tym zainteresował.

–  Cholera, sam jesteś świadomy, że sytuacja nie jest normalna. –  Elf zaczął niespokojnie i wygrzebał poniszczoną księgę z torby, którą zwyczajowo nosił przewieszoną przez ramię. Podsunął wolumin towarzyszowi. – Tamta dziewczyna twierdziła, że wojsko Czarnej Rzeki już próbowało uporać się z problemem, poszli w pole i wybili co do jednego. Podobno na drugi dzień ghule wróciły na nowo. Tak, ale jakim cudem? Nie wiem, co o tym myśleć.

Ionnes przytaknął, analizując powoli to, co usłyszał teraz i wcześniej od strażnika. Przewertował księgę podetkniętą mu pod nos, doszukując się w ręcznie robionych notatkach elfa wzmianki dotyczącej trupojadów, a po chwili Dorrel wskazał mu palcem odpowiedni fragment.

„Inne zapiski podają, że ghule to zwłoki przywrócone do życia przez czarnoksiężnika lub demona. Są to stwory silne, bardzo szybkie i śmiertelnie niebezpieczne, żywią się krwią i ciałami. Większość trupojadów to tępe stworzenia, których celem istnienia jest wykonywanie poleceń pana, który powołał je do życia. Raz zabite nie mogą odrodzić się na nowo.”

– Nie spotkałem się jeszcze z taką formą przywoływania ghuli, ale prawie wszystko pasuje. Prawie, bo skoro nie mogą się odrodzić, to jakim cudem pojawiają się tutaj raz po raz?

Dorrel przysunął się do niego bliżej, a na jego twarzy malowało się zmęczenie pomieszane z niepewnością. Ionnes pierwszy raz widział elfa tak rozdartego i tylko utwierdził się w przekonaniu, że kopanie głębiej wydaje się być zbyt niebezpieczne.

– Ionnes, wydaje mi się, że coś nam umyka. Albo czegoś nie wiemy i, nie powiem, irytuje mnie to. W najgorszym wypadku mamy do czynienia z naprawdę potężną formą wiedźmy – oznajmił tamten, masując nasadę nosa, a kaptur opadł mu jeszcze głębiej na twarz.– Dobrze wiesz, że lata zbierałem informacje o stworach w Laes an Mirch, nie zrobiłem tych notatek z dnia na dzień,  a tu nagle wyskakuje coś takiego.

– Wierze w twoje słowa, jak nikomu innemu i wydaje mi się, że ciągnąc to możemy wpakować się w niezłe bagno  – odparł szczerze mężczyzna, nagle czując się niebywale zmęczony. – Nie jesteśmy jakimiś pieprzonymi bohaterami, którzy nadstawiają swoje głowy, tylko po to, by być częścią marnych pieśni bardów.  Ani mi się śni w to pakować. Wyniesiemy się stąd o świcie.

Elf położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się lekko, a Ionnes pomyślał, że dobrze czasem zobaczyć go takiego, bo uśmiech ten dodawał otuchy.

– Zgadzam się. To nie robota dla nas, znajdziemy coś w Garth Anthantal.


Obaj wstali i skierowali się z powrotem do stołu zajmowanego przez resztę grupy. Po krotce wyjaśnili towarzyszom to, co ustalili i każdy zgodził się z tym, że trzeba opuścić Czarną Rzekę jak najszybciej. Działo się tutaj coś niebezpiecznego i  dla nich nieznanego, coś co wykraczało poza umiejętności najemników. Nawet Leathan, zazwyczaj żądny przygód, nie oponował za bardzo, prawdopodobnie mając na uwadze jego ostatnie doświadczenia z tymi bestiami. 




-
No i rozdział 3, od którego wszystko powoli zacznie się komplikować. :)
Trochę ciężko się pisze tak do nikogo, bo nie wiadomo, czy się podoba, czy przeciwnie, czy przynudzam, czy tylko trochę (tutaj nie ma opcji, że tego nie robię :D), także za jakąkolwiek opinię, łącznie z tymi negatywnymi, bardzo dziękuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz