Znajdowali się już przeszło pół dnia w drodze, jednakże
otuchy dodawał fakt, że byli już całkiem blisko Czarnej Rzeki - miasta, o
którym wspominał niedawno Dorrel. Elf zasugerował, aby zatrzymać się tam na
jakiś czas i uzupełnić prowiant, a nawet i znaleźć jakieś sensowne zlecenie.
Ionnes zgodził się z nim, w końcu nie
stawali się bogatsi nic nie robiąc. Jechali w ciszy po wybrukowanej drodze,
czemu towarzyszył śpiewny trel ptaków z pobliskiego lasu. Ionnes nie był do końca
pewny, czy słusznie czynią, jadąc głównym traktem ze względu na ich ostatnie poczynania,
jednak na razie nie obawiał się żadnego posunięcia ze strony Avenien. Nie
sądził nawet, by wysyłali za nimi listy gończe, czy już w ogóle pościg,
ponieważ, co najważniejsze, nie było szans na to, aby dowiedzieli się, kto ich
zaatakował. Zresztą, nawet jeśli, to i tak nie był pierwszy raz, kiedy to wpadali w
tarapaty i mężczyzna, pomimo tego, że nigdy nie grzeszył optymizmem, był pewny,
że jakoś się z tego wywiną. Rozmawiali o tym rano, zanim wyruszyli i Dorrel potwierdził jego słowa. Nikt nie
powinien zainteresować się akurat nimi. Wszyscy ludzie, którzy mogli im w tym
momencie zagrażać nie żyli. Prawie
wszyscy.
Ionnes od wczoraj klął sam na siebie, że dał się ponieść
wewnętrznemu impulsowi i jednak odrzucił klucze reszcie skazańców. Nie był do
końca pewny, czy wszystkim z nich udało się zbiec. W końcu ci złapani, zapewne
pod torturami, przyznaliby się do tego, co widzieli. Mimo że jego samego nikt
nie powinien rozpoznać, to ciężko byłoby powiedzieć to samo o Terlachu, jego
towarzysz był aż zanadto charakterystyczny. W tych rejonach nie pałętało się
zbyt wielu Minarejczyków, dlatego wiedział, że wyśledzenie jakiegokolwiek nie
równałoby się ze zbyt wielkim wysiłkiem, a już w szczególności jego. Nie trudno
było przeoczyć kogoś tak wysokiego, obwieszonego broniom, kogoś o
niespotykanej, prawie wręcz ciemno czerwonej barwie skóry. Miał jedynie nadzieję, że wszystko wyjdzie im
na dobre. Nie zamierzał przyznawać się przed resztą grupy, że popełnił tak
głupi błąd. A już tym bardziej nie wyjawi Leathanowi całkowitej prawdy na temat
wczorajszego dnia. Podczas podróży streścił mu jedynie ogólnikowo tamtą
historię, pomijając fakt, jak dużo osób musiało zginąć, by można było wyciągnąć
go z tamtej przebrzydłej, więziennej nory. Chłopak był zbyt naiwny, by
rzeczywiście zacząć dociekać, więc Ionnes się tym nie martwił. Zdawał sobie
sprawę, że dzieciak ma zbyt miękkie serce i zapewne zadręczałby się tym do
samej śmierci. Już można było to zauważyć po tym, jak długo przepraszał go jedynie
za to, że rozwalił sobie dłoń podczas walki. Nie zamierzał mu zrzucać na barki
czegoś takiego, bo prawdopodobnie nie poradził by sobie z tym na świeżo.
Poczeka i zobaczy, co z tego wyjdzie. Wszyscy ustalili zresztą, że nie będą mu
na razie nic mówić, właśnie z tego powodu.
Ionnes zerknął na niebo i zmarszczył brwi, nie podobało mu
się to. Kolejny dzień pogoda nie zapowiadała się najciekawiej, ciężkie, ciemne
chmury kłębiły się na firmamencie i wyglądało na to, że lada chwile lunie
deszcz.
– Widać już bramy! – krzyknął do nich Terlach, który jechał
z przodu i przerywał tym rozmyślenia
mężczyzny. Ucieszył się nieznacznie, że zdążą dojechać nim się rozleje. Jakoś
nie uśmiechało mu się moknąc, a potem wykręcać nasiąknięte deszczem ubrania. Siedzący
za nim chłopak wyraźnie się ożywił i wyjrzał mu przez ramię, samemu chcąc
dojrzeć malującą się na horyzoncie Czarną Rzekę. Było to średnich rozmiarów
miasto, ciemne i ponure, raczej niezbyt zachęcające do odwiedzin.
– Faktycznie! – stwierdził po chwili Leathan, wychylając się
jeszcze bardziej.
Ionnes fuknął na niego, łokciem popychając do tyłu.
– Uspokój się, bo zaraz zrzucę cię z tego konia. No chyba,
że wolisz iść piechotą. Zaraz przecież będziemy na miejscu.
– Ale nic takiego nie robię, po prostu się cieszę. Marze już
tylko o czymś ciepłym do jedzenia, a ty nie?
– Nawet. Ratowanie twojej, pakującej się w największe bagno,
dupy nie było najłatwiejszym zadaniem, przydałaby się chwila spokoju. –
Mężczyzna mimowolnie mocniej zacisnął na lejcach zabandażowaną dłoń.
Entuzjazm Leathana jakby przygasł i chłopak wreszcie się
odsunął, usadawiając bezpieczniej w siodle.
– Wiem, przepraszam -
burknął pod nosem, wracając do wspomnień.
Ionnes westchnął i zastanowił się przez chwile, co też
takiego powinien mu odpowiedzieć.
– Tylko z tobą żartuję – zaczął przyjemniej niż zazwyczaj, a
przynajmniej tak mu się wydawało. Nie był najlepszy w pocieszaniu ludzi, ale
tym razem chciał wreszcie uświadomić Leathanowi, że nikt nie ma mu za złe tego,
co się stało. Marne samopoczucie chłopaka działało przygnębiająco na nich
wszystkich i choć Ionnes nigdy nie przypuszczał, że to kiedykolwiek przyzna, to
brakowało mu tej ciągłej paplaniny Leathana. Owszem, z początku był wręcz
wściekły, w końcu jak miał inaczej zareagować. Pomimo, że tamten niezwykle grał mu na nerwach swoją dziecięcą naiwnością, często irytował go luźnym podejściem do tematu, to jednak bał się
o jego życie.
– To nie była tylko twoja wina, brałem w tym udział i
popełniłem błąd. – Oznajmienie tego kosztowało go dużo, jednak nie zamierzał po
sobie pokazywać jak wiele. – Nie powinniśmy wracać prosto do Avenien, tylko
znaleźć was i wszystko wyjaśnić.
– Na bogów, Ionnes, przestań. Nawet jeśli, to i tak przeze
mnie musieliście wkradać się do więzienia. Mogli was złapać i w dodatku Ainthe
prawie się przeze mnie zabiła, i ty…
Mężczyzna, zmęczony powtarzaniem tego samego od początku, ukrócił
potok słów towarzysza i przerwał mu gwałtownie.
– Zamknij się. Stało się i nawet nie wiem jakbyś długo
pieprzył, to się nie odstanie się. Byłeś idiotą. Ja też. To nie pierwszy i nie
ostatni raz, ale naprawdę nie zamierzam z tego powodu pogrążać się w jakiejś
ciemnej rozpaczy, tak jak ty. Bez wahania wyciągnąłbym cię stamtąd raz jeszcze,
zresztą nie tylko ja, czasem na coś się przydajesz. Jakbym miał wszystko
doskonale przewidywać, to świat chyba stanąłby na głowię. Skończ dramatyzować,
dzieciaku.
Leathan wreszcie zamilkł, aż prawie dało się słyszeć
chaotyczną pracę jego mózgu.
– Ja… Nie wiem, co powiedzieć. Po prostu dzięki… Nie jesteś
aż takim dupkiem, jak twierdzi Ainthe.
– Nie myśl, że będzie tak ciągle. Ale pamiętaj, jeśli
wspomnisz o tym komukolwiek, to będzie to ostatnia rzecz, jaką w życiu powiesz.
– Mężczyzna ostrzegł go poważnym tonem, chociaż na jego twarzy błąkał się cień
uśmiechu.
Chłopak zaśmiał się cicho.
– Pewnie, wierzę na słowo.
– I słusznie.
Po kilkunastu minutach dojechali wreszcie do bram Czarnej
Rzeki, jednak u celu zatrzymał ich poważnie wyglądający człowiek z emblematem
miasta wyszytym na piersi ciemnego munduru. Obejrzał się po całej piątce z
przymrużeniem oczu, po czym oznajmił tubalnie:
– Przejścia nie ma, bez glejtu nikt nie wejdzie!
Ionnes zmarszczył brwi i zszedł ze swojego konia, który
zabrał się za skubanie mizernej trawy. Stanął niezbyt przekonany przez
strażnikiem.
– Dlaczegoż to? Stało się coś poważnego? – zapytał,
zdziwiony. Od kilku ładnych lat na traktach panowała w miarę przychylna
sytuacja i nie zamykano już miast, do których wtedy wejść można było tylko z
upoważniającą pieczęcią. Musiał być jakiś znaczący powód, by na nowo podnieść
ochronę i nie wpuszczać przypadkowych
podróżnych do grodów.
Wartownik, słysząc jego pytanie, aż wybałuszył oczy i
popatrzył na niego dziwnie.
– To wy nie wiecie? Przeto znowu ta zaraza, ghule, grasują w
pobliżu. Nocą podchodzą prawie pod same mury! Teraz już tylko szaleńcy
przyjeżdżają pod Czarną Rzekę – oznajmił mu i postukał się po skórzanym hełmie,
jak gdyby chcąc im uświadomić, że według niego właśnie pod taką kategorię ludzi
podpadają. – Glejt jest - wejście jest, w przeciwnym wypadku lepiej uciekajcie,
póki jeszcze widno.
Ionnes odwrócił się w stronę grupy, poważnie zaniepokojony.
Widząc ich twarze zrozumiał, że nie tylko dla niego jest to zgoła dziwne. Dojrzał
pewną zależność pomiędzy obecną sytuacją a tamtą, która spotkała ich niedawno.
To było wręcz… Niemożliwe. Nieprawdopodobnym było, by kolejne skupisko tych
potworów znajdowało się tak blisko, by w ogóle były tak liczebne. Ghule nie
chodzą grupami, nie łącza się stada, trupojady nie mają jakiegoś rodzaju
instynktu samozachowawczego, który by im to umożliwiał. Nie znał się na tym
temacie doskonale, jednak swoje wiedział. Nierealnym było spotkać następną
gromadę, praktycznie obok pierwszej. Coś jest nie tak i musi być tego jakiś powód.
Ktoś, albo coś za tym stoi i wypadałoby się tego dowiedzieć.
Żołądek mężczyzny skręcił się nieprzyjemnie. Nie do końca
był pewny, czy chce się w to mieszać, w końcu Czarna Rzeka to nie byle jaka,
pierwsza lepsza osada, to dość spory gród, który zapewne dysponuje licznym
wojskiem. Jeśli oni sobie nie poradzili
z ghulami, to znaczyłoby, że albo potworów jest zbyt dużo, albo dzieje się coś,
o czym on nie ma pojęcia.
– Czyli nie wchodzicie bez dokumentu – stwierdził wartownik,
odwracając się z zamiarem wejścia poza mury.
Ionnes nie zamierzał tak łatwo odpuścić i dać się zbyć.
Nawet jeśli postanowił nie mieszać się fizycznie w walkę z trupojadami, to jednak zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej. Sprawa była za bardzo
podejrzana, by zostawić ją samej sobie. Mieszkańcy na pewno mogliby dostarczyć
pożądanych informacji, w końcu cały czas
byli świadkami.
Mężczyzna podjął ostatnią próbę porozmawiania z wartownikiem,
która być może uszczupliłaby jego i tak niezbyt wypchaną sakiewkę, ale prawdopodobnie miała jakieś szanse na
powodzenie. Zatrzymał go i wyciągnął
mieszek ze smaszalami, ale wyprzedził go Terlach, który wcześniej rozmawiał o
czymś z Ainthe.
– Zaczekaj, strażniku
– zaczął poważnym tonem Minarejczyk, wyciągając z torby przy koniu pożółkły papier. – Może faktycznie nie posiadamy wymaganego
glejtu, jednak wiem, co może cię przekonać.
– Nie jestem
przekupny! Za murem czekają zbrojni, więc lepiej niczego nie próbujcie!
Terlach pokręcił z rozbawieniem głową.
– Nic z tych rzeczy. Chcę tylko dać do zrozumienia, że ja,
jako były Królewski Gwardzista, mam prawo wejść do każdej twierdzy z tą pieczęcią. Mam na to potwierdzenie. –
Wręczył mu papier, podpisany i zapieczętowany.
Wartownik popatrzył na niego podejrzliwie, analizując
dokument. Podniósł kilka razy wzrok na Terlacha i z powrotem. Ostatecznie
wszystko musiało się zgadzać, bo po chwili pokiwał głową.
– Ty możesz wejść. Oni nie, poświadczenie obejmuje tylko
Gwardzistę.
Terlach podszedł do niego, z dziwną miną, podpierając się
pod boki. Strażnik już nie stał tak pewnie, jak poprzednio, mężczyzna przed nim
był wyższy od niego prawie o głowę i zdecydowanie lepiej zbudowany. W dodatku
wyglądał na zniecierpliwionego.
– Oni są ze mną – zaczął z pozoru spokojnie, patrząc na
tamtego z góry. – Nie wydaje mi się, żeby śpieszno ci było do tego, bym
poinformował kogo trzeba o lekceważeniu poleceń Gwardzisty, strażniku.
– Byłego Gwardzisty – poprawił go wiarus. – Nie masz mocy,
by wydawać mi polecenia.
– Były, a i owszem. Jednak z tego, co mi wiadomo, to nadal
pozostały mi prawa.
Niższy człowiek poruszył się niespokojnie, kalkulując w
głowie, co wyjdzie mu na lepsze. Jeśli Minerejczyk mówił prawdę, że nadal
obowiązuje go kodeks, to strażnik mógłby naprawdę źle na tym wypaść. Po chwili odpowiedział, już bez pewności w
głosie.
– Możecie wejść, ale nikt inny nie może się o tym
dowiedzieć, rozumiecie?
Terlach przytaknął mu
i odebrał dokumenty. Niedługo po tym znaleźli się z drugiej strony murów.
~*~
Rozsiedli się przy stole w małej, spokojnej i ciepłej gospodzie,
uprzednio wynajmując kilka pokoi. Panowała tutaj przyjemna atmosfera,
nie było zbyt wielu podróżnych. Jedynie jakaś grupa podejrzanie wyglądających
typów grała przy poniszczonej,
drewnianej ławie w karty, głośno komentując każde posunięcie, czemu
towarzyszyły rubaszne śmiechy. W kącie pomieszczenia zasiadał zarośnięty
starzec, samotnie popijający alkohol, który mruczał coś do siebie w trakcie
machania srebrnym medalionem przed twarzą. Gospodyni przyniosła im jedzenie w
drewnianych misach, które wcześniej zamówili i popatrzyła z politowaniem na swojego starszego klienta.
Z początku nie planowali zatrzymywać się na dłużej w miasteczku, ale
ostatnia informacja pokrzyżowała ich plany. Nie zamierzali rozpoczynać
ryzykanckiej wyprawy wieczorem, w szczególności po tym, co powiedział im wcześniej strażnik.
Kiedy wiadome było, że już nikt nie zamierza
im przeszkadzać, uwaga części kompanii skierowała się na Terlacha.
– Na bogów, nie miałem nawet pojęcia, że byłeś Gwardzistą! –
zaczął podekscytowany Leathan. – Nie wspomniałeś nigdy ani słowem.
– Dokładnie. Czemu trzymałeś to w tajemnicy? – zawtórowała
mu Ainthe.
Ionnes i Dorrel wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia,
siedząc cicho. Z racji tego, że Minarejczyk nie podróżował z nimi od dzisiaj, a
od prawie trzech lat, zdążyli poznać jego historię, o której zresztą on sam
mało i niechętnie mówił. Był to dla niego temat dość ciężki.
Tamten wzruszył jedynie ramionami i zabrał potężny łyk
piwa. Odpowiedział im po chwili.
– Nie jest to jedna z tych rzeczy, którymi chcę się chwalić.
To nic wielkiego.
– Chyba żartujesz, służyłeś samemu władcy i nie wspomniałeś
o tym ani słowa? – Leathan nadal drążył temat, nie chcąc odpuścić, mimo że po
minie Terlacha widać było, że ten nie ma ochoty o tym opowiadać.
Ionnes westchnął przeciągle i podparł się na łokciach o
stół, by przypatrzyć się obrazom, przedstawiającym sceny walk ze smokami, które były
rozmieszczone na ścianach małej gospody. Przestał zwracać uwagę na
Minarejczyka, który niezręcznie starał się wybronić od niewygodnych odpowiedzi.
W końcu tamten się poddał i zaczął opowiadać. Mężczyzna i tak musiał wiedzieć,
że nie ucieknie przed wścibskością dzieciaka.
Gwardia Przyboczna Króla była elitarną jednostką,
funkcjonującą w Bastylionie od wieków. Składała się z dziesięciu mężnych i
honorowych rycerzy, którzy służyli samemu władcy Królestwa. Rekrutacja do
takowej formacji nie była łatwa, w swoje szeregi nie przyjmowała byle kogo,
pierwszego lepszego zbrojnego, który „czegoś tam dokonał”. Wojownik, ubiegający
się o przyłączenie do Gwardii, na swoim koncie musiał mieć prawdziwe,
podpadające aż pod heroiczne, uczynki. Powinien odznaczać się nieprzeciętnymi
umiejętnościami, nie tylko w walce, niezachwianym oddaniem i wiernością do
władcy, a przed wszystkim musiał wykazać się czymś szczególnym, przez co
zyskałby przychylność w oczach króla. Ionnes, z historii Terlacha,
opowiedzianej już spory kawał czasu temu, dowiedział się, że Minarejczyk musiał
niemalże podwoić swoje starania, by w ogóle rozważono jego prośbę. Ludność
pochodząca z Minareis nie była traktowana najlepiej, została poddawana represji
za najmniejsze przewinienia, a wszystko to ze względu na swoją przeszłość.
Przed wiekami krainy te należały do Królestwa Thae veh Cherh, lecz w wyniku
pragnienia poszerzania granic, licznych wojen i najazdów, ziemie te zostały
przyłączone do zwycięskiego Bastylionu.
Mimo upływu dziesiątek lat, Minarejczyków nadal traktowano z wyraźnym
dystansem, nie ufano im, odsuwano, stale łącząc ich ze skrytobójcami Kheaeh,
którzy władali piaszczystymi terenami południa. Ionnes zaciskał zęby w
bezsilnej złości na samą tę myśl. Niezmiernie irytowała go zaściankowość i
swoisty brak wyobraźni zarządców Bastylionu. Chociaż królestwo ludzi starało
się uchodzić za te racjonalne, przodujące, będące ponad wszystkimi innymi,
mężczyzna uważał, że daleko mu do tego. W jego opinii prawda była taka, iż
Królestwo cechowała jedynie głupota, niezwykle prymitywna i ograniczona
polityka, która, o dziwo, ciągnęła za sobą lud. Szykanowanie wszystkich, którzy
nie mieli tyle szczęścia, by urodzić się w granicach państwa, było powszechnym
zjawiskiem, jakby miało to udowodnić wyższość rasy ludzkiej nad innymi, chociaż
według niego działało to w zupełnie przeciwną stronę.
Terlachowi, pomimo wielu przeciwności i nieprzychylności
losu, a także zwyczajnych trudności ze strony tych, którzy starali się odsunąć go
jak najdalej od sprawy, jednak udało się udowodnić swoją wartość przez
królem. Minarejczyk jednak nawet do tej
pory nie zdradził, czym sobie zasłużył, by takową łaską zostać naznaczonym. W ten sposób dołączył do rygorystycznej
Gwardii Przybocznej Króla, jako jeden z niewielu z ludzi południa.
Służył tam prawie połowę
swojego życia, jednakże w wyniku śmierci ówczesnego władcy, na tronie
zasiadł królewski syn, Gair Keis II, w
większej mierze odpowiedzialny za nieciekawą sytuację w Królestwie. Człowiek
ten posiadał nieporównywalnie różne od swego ojca poglądy. Tak też Terlach
został zmuszony zakończyć swoją służbę, gdyż obecny władca, pomimo wielu
zapewnień ze strony reszty członków Gwardii, obstawiał przy swoim, twierdząc,
że nie niebezpiecznym jest ufać „szczurom Kheaeh”. Nikt inny nie śmiał wpływać
na decyzję władcy, człowieka o niezwykle ciemnym rozumie, który na każdym kroku
doszukiwał się spisku. Dla Minarejczyka
był to niezwykły cios, zadany prosto w serce, z którym do dnia dzisiejszego nie
potrafił się do końca pogodzić. Po tylu latach cierpliwej służby i wielu
wyrzeczeń został zmuszony opuścić królewski dwór, a jedyne, co pozostało mu po
służbie, to nieliczne z przywilejów Gwardzistów.
Ionnes poczuł na sobie czyjś wzrok, dlatego rozejrzał się po
pomieszczeniu w poszukiwaniu jego źródła. Po chwili dojrzał Dorrela, który
rozmawiał teraz z karczmarką. Elf co rusz zerkał na niego, a gdy zrozumiał, że
złapał jego uwagę, gestem nakazał mu podejść. Mężczyzna nawet nie miał pojęcia,
kiedy tamten zdołał odejść od stołu. Wstał, przechodząc obok pogrążonych w
rozmowie towarzyszy i ruszył w kierunku
przyjaciela, opierającego się na wysłużonym, drewnianym szynkwasie.
– Toć mówię łaskawemu panu, że to nie pierwszy raz, kiedy te
kreatury przylazły. Nawet mnich, co nas ostatnio odwiedził, opowiadał, że wraca
spod granic z Serh i tam też się podobne paskudztwo rozlazło.
Dorrel podziękował szybko za informacje pulchnej karczmarce
o pyzatych policzkach, która wróciła do przerwanego zajęcia. Mężczyzna zwrócił
się do Ionnesa.
– Dowiedziałem się coś na temat sprawy z tymi parszywymi potworami.
– Dobra, przynajmniej nie jestem jedynym, któremu coś tutaj
nie pasuje. Mów co wiesz.
Elf opadł na pobliskie krzesło, a Ionnes usiadł naprzeciwko
niego. Po części był zadowolony, że to nie jego umysł postanowił splątać mu
figle, a rzeczywiście coś musiało się dziać, skoro nawet Dorrel się tym
zainteresował.
– Cholera, sam jesteś
świadomy, że sytuacja nie jest normalna. –
Elf zaczął niespokojnie i wygrzebał poniszczoną księgę z torby, którą
zwyczajowo nosił przewieszoną przez ramię. Podsunął wolumin towarzyszowi. –
Tamta dziewczyna twierdziła, że wojsko Czarnej Rzeki już próbowało uporać się z
problemem, poszli w pole i wybili co do jednego. Podobno na drugi dzień ghule
wróciły na nowo. Tak, ale jakim cudem? Nie wiem, co o tym myśleć.
Ionnes przytaknął, analizując powoli to, co usłyszał teraz i
wcześniej od strażnika. Przewertował księgę podetkniętą mu pod nos, doszukując
się w ręcznie robionych notatkach elfa wzmianki dotyczącej trupojadów, a po
chwili Dorrel wskazał mu palcem odpowiedni fragment.
„Inne zapiski podają,
że ghule to zwłoki przywrócone do życia przez czarnoksiężnika lub demona. Są to
stwory silne, bardzo szybkie i śmiertelnie niebezpieczne, żywią się krwią i
ciałami. Większość trupojadów to tępe stworzenia, których celem istnienia jest
wykonywanie poleceń pana, który powołał je do życia. Raz zabite nie mogą
odrodzić się na nowo.”
– Nie spotkałem się jeszcze z taką formą przywoływania
ghuli, ale prawie wszystko pasuje. Prawie, bo skoro nie mogą się odrodzić, to
jakim cudem pojawiają się tutaj raz po raz?
Dorrel przysunął się do niego bliżej, a na jego twarzy
malowało się zmęczenie pomieszane z niepewnością. Ionnes pierwszy raz widział
elfa tak rozdartego i tylko utwierdził się w przekonaniu, że kopanie głębiej
wydaje się być zbyt niebezpieczne.
– Ionnes, wydaje mi się, że coś nam umyka. Albo czegoś nie
wiemy i, nie powiem, irytuje mnie to. W najgorszym wypadku mamy do czynienia z
naprawdę potężną formą wiedźmy – oznajmił tamten, masując nasadę nosa, a kaptur
opadł mu jeszcze głębiej na twarz.– Dobrze wiesz, że lata zbierałem informacje
o stworach w Laes an Mirch, nie zrobiłem tych notatek z dnia na dzień, a tu nagle wyskakuje coś takiego.
– Wierze w twoje słowa, jak nikomu innemu i wydaje mi się, że
ciągnąc to możemy wpakować się w niezłe bagno – odparł szczerze mężczyzna, nagle czując się
niebywale zmęczony. – Nie jesteśmy jakimiś pieprzonymi bohaterami, którzy
nadstawiają swoje głowy, tylko po to, by być częścią marnych pieśni bardów. Ani mi się śni w to pakować. Wyniesiemy się
stąd o świcie.
Elf położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się lekko, a
Ionnes pomyślał, że dobrze czasem zobaczyć go takiego, bo uśmiech ten dodawał
otuchy.
– Zgadzam się. To nie robota dla nas, znajdziemy coś w Garth
Anthantal.
Obaj wstali i skierowali się z powrotem do stołu zajmowanego
przez resztę grupy. Po krotce wyjaśnili towarzyszom to, co ustalili i każdy
zgodził się z tym, że trzeba opuścić Czarną Rzekę jak najszybciej. Działo się
tutaj coś niebezpiecznego i dla nich
nieznanego, coś co wykraczało poza umiejętności najemników. Nawet Leathan,
zazwyczaj żądny przygód, nie oponował za bardzo, prawdopodobnie mając na uwadze
jego ostatnie doświadczenia z tymi bestiami.
-
No i rozdział 3, od którego wszystko powoli zacznie się komplikować. :)
Trochę ciężko się pisze tak do nikogo, bo nie wiadomo, czy się podoba, czy przeciwnie, czy przynudzam, czy tylko trochę (tutaj nie ma opcji, że tego nie robię :D), także za jakąkolwiek opinię, łącznie z tymi negatywnymi, bardzo dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz