sobota, 7 lutego 2015

Czas płynie [Rozdział 1]


              Tłum gapiów popadł w histerię, rozbiegł się w popłochu po placu egzekucyjnym, szukając schronienia, w obawie o swoje życie. Wciąż zaskoczeni, jakby wyrwani z letargu strażnicy, rzucili się w kierunku umierającego Fenadana. Jeden z nich wykrzykiwał polecania, część wartowników pobiegła w kierunku, z którego poleciały strzały, reszta zajęła się leżącym już bez ducha naczelnikiem i rozganianiem tłumu. Ludzie zachowywali się jakby w amoku, przewracając jeden drugiego podczas biegu. Strzały padły jeszcze kilka razy, trafiając w strażników i mieszczan, lecz potem nagle ustały, jakby ręką odjął.

Kobieta zerwała się z miejsca i ruszyła przed siebie pędem, biegnąc po niestabilnych, ceglanych dachówkach, przeskakując z dachu na dach. Musiała się pośpieszyć, widziała z góry nadbiegających mundurowych, którzy zbliżali się do budynku, na szczycie którego stała jeszcze chwilę temu. Poprawiła osuwający się z pleców kołczan ze strzałami, przez nieuwagę prawie spadając. Zatrzymała się gwałtownie, jej serce biło tak mocno, jakby miało wyrwać się z piersi. Zaklęła nad swoją nieuwagą, a kiedy się uspokoiła, wznowiła bieg. Zacisnęła zęby ze złości. Nie była na to przygotowana! W ogóle nie powinna się tutaj znajdować, a na pewno nie parać taką brudną robotą, do cholery! Gdyby Matka Przełożona widziała ją w takiej sytuacji, to… Nie, wolała o tym nawet nie myśleć. Była Kapłanką, szanującą się Kapłanką! Gdyby wieści o jej postępowaniu dotarły aż do samego Zakonu, nie miałaby czego już tam szukać. Zresztą, sama Matka nie patrzyła już na nią, tak jak kiedyś, przed tym potwornym incydentem. Parsknęła głośno. Nawet ona sama czuła do siebie wielką pogardę, by zbliżyć się do Świątyni, przed upływem wymaganego czasu. Co ona najlepszego uczyniła…

Ainthe, za bardzo zajęta swoimi myślami, przestała uważać na kroki. Jedna ze starych dachówek pękła pod jej stopą, przez co kobieta straciła równowagę. Spadając, starała się złapać chociaż jedną ręką za cokolwiek, byleby tylko nie zlecieć. Niestety, zareagowała zbyt późno. Runęła w dół, razem ze ześlizgującymi się płytkami.

~*~

            Osobnicy zbliżyli się powoli do dużego, kamiennego budynku, starając się poruszać jak najciszej. W tym momencie naprawdę nie potrzebowali zwracać na siebie czyjejkolwiek uwagi. Przystanęli koło wozu, załadowanego do pełna sianem. Ionnes przypatrzył się masywnym drzwiom. Wejścia nie strzegł nikt, strażnicy, których było to zadaniem, zapewne zajęli się zamieszaniem, wywołanym przez Ainthe. Kobieta nie zjawiła się jeszcze, ale jeśli wszystko poszło jak należy, powinna tutaj być lada chwila.

Mężczyzna uniósł rękę, dając tym samym znak swoim towarzyszom, aby zostali w miejscu, zaś on sam ruszył w kierunku więzienia. Gdy już tam dotarł, zapukał mocno w drewnianą furtę. Strażnik, będący po drugiej stronie, rozsunął judasza w drzwiach i wyjrzał przez niego.

– Kogo przywiało i czego szuka? Ściągaj ten kaptur z łba, żebym cię mógł dobrze widzieć!

– Wybacz panie, chciałbym… - zaczął Ionnes, nie zsuwając jednak nakrycia z głowy. Ostatnie, czego teraz chciał, to informowanie przypadkowego nadzorcę o swojej tożsamości. Nie zdołał nic więcej dodać, gdyż tamten mu przerwał.

– A w rzyci mam to, czego ty chcesz. Nie widziałeś co zaszło na placu? Z dachu strzela jakiś wariat w niewinnych, a ty mi czas zajmujesz! Nie wiadomo co się dzieje! Albo przedstawiasz konkretnie sprawę, albo spieprzaj, póki ci życie miłe!

– Ja właśnie w tym interesie. Naczelnik was panie wzywa, więźniowie, którzy nie zostali straceni, zdążyli pouciekać, trzeba posiłków – skłamał bez mrugnięcia okiem. – Sam dowódca jest niedysponowany, więc posłał mnie, panie.

Strażnik popatrzył na niego ze skupieniem, lustrując go z góry do dołu.

– Źle ci z gęby patrzy, oj źle. Aż wierzyć mi się w te brednie nie chce! Ale niech ci będzie… - stwierdził mężczyzna skrzeczącym głosem. – Skoro ci tak śpieszno, to pójdziesz ze mną, hultaju.

Wartownik zamknął gwałtownie judasza. Dało się usłyszeć szczęk odblokowywanych zasuw, a chwilę po tym drzwi się otworzyły, ukazując jego pokaźną posturę, obwieszoną bronią.

– Jeśli się to okaże głupim żartem, to sobie ostro… - Nie zdążył dokończyć, gdyż Ionnes pociągnął go nagle za przód munduru, przez co tamten poleciał przed siebie. Mężczyzna, nie tracąc czasu, uderzył go mocno w tył głowy, przez co człowiek stracił przytomność. Bezwładne ciało strażnika rąbnęło głucho o grunt. Całe zdarzenie narobiło zamieszania, czym zwróciło uwag reszty ludzi, znajdujących się w środku więzienia. Z budynku wybiegła czwórka, która zobaczywszy obezwładnionego towarzysza, bez zastanowienia rzuciła się na Ionnesa. Na szczęście na pomoc przyszli Dorrel i Terlach, już z wysoko wyciągniętymi broniami, w gotowości do potyczki.

Cała sytuacja potoczyła się błyskawicznie. Jeden z oponentów rzucił się na Terlacha, ale on zareagował ekspresowo, podcinając przeciwnikowi nogi. Tamten zwalił się z okrzykiem bólu na ziemię. Chciał odczołgać się na bok, ale mężczyzna brutalnie go dobił, kopiąc z całej siły w czaszkę.

Ionnes walczył naraz aż z dwoma przeciwnikami. Strażnicy uderzali raz po raz, mocno i gwałtownie, ale on nie pozostał im dłużny, zażarcie blokując i oddając ciosy. Mimo ogromnego doświadczenia, zaczął szybko tracić siły, z czasem coraz ciężej przychodziło mu wprowadzać kontry. Nie był przygotowany na walkę z dwoma oponentami. Powietrze przecinał tylko metaliczny dźwięk uderzanych o siebie ostrzy i jęki wysiłku walczących ze sobą osób. W pewnym momencie, jeden z wartowników, uderzył niespodziewanie z boku, a mężczyźnie nie udało się sparować tego ciosu, broń rąbnęła go w dłoń, wytrącając mu miecz z ręki. Zatoczył się w tył, zdążył jeszcze pomyśleć o nożu, ukrytym w jednym z wysokich butów, ale nawet nie miał chwili, by choćby go dotknąć. Strażnicy przygotowali się do ataku, najwidoczniej chcąc ukrócić los Ionnesa, jednak nagle klatka jednego z nich została przecięta w pół mieczem Terlacha. Drugi mężczyzna nie zdążył nawet zareagować, gdyż broń, tkwiąca jeszcze przed chwilą w piersi pierwszego, przywaliła mu w bok głowy.

Terlach uśmiechnął się zwycięsko, pomagając towarzyszowi wstać.

– Coś z formy wypadłeś, młody. Kiedyś dałbyś im rady bez mrugnięcia okiem! 

– A zamknij ty się – warknął Ionnes, ściskając zakrwawioną rękę. – Nie ćwiczyłem już miecza od dłuższego czasu, nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio zostałem zmuszony go używać.

– Tak, tak…

– Najlepiej obaj się zamknijcie – fuknął Dorrel, pojawiając się znikąd. – Nie mamy teraz czasu na tę dziecinadę.

Dorrel wyglądał okropnie, był pokryty krwią, zarówno swoją, jak i przeciwnika. Jego blond włosy, wystające spod kaptura, umorusała posoka, zlepiając je ze sobą. Wytarł wierzchem dłoni twarz, krzywiąc się, jednak wyglądało na to, że nic poważnego mu się nie stało.

– Ma racje. Terlach, weź się do roboty i przestań zachowywać jak dzieciak. Dorrel, zostań tu, posprzątaj. Nie potrzebujemy gości. My idziemy po tego idiotę, jak skończysz, to czekaj potem przy koniach.

Gdy Ionnes skończył wydawać polecenia, przeszedł koło rosłego mężczyzny i klepnął go w ramię.

– No rusz się, wielkoludzie. Tylko idź ostrożnie, bo w takim stanie – pomachał mu zranioną ręka przed oczyma – zbyt efektownie się nie obronię. Mój fechtunek ogranicza się niestety tylko do prawicy.

Ruszyli przed siebie, wchodząc w głąb budynku.

– Ja i zamieszanie? Przecież ja jestem potulny, zupełnie jak baranek! Co to za insynuacje - Zaśmiał się głośno, ale zaraz został uciszony. – Zapewne nie będziesz mógł walczyć, z tą poważną raną wojenną – Wskazał na nadgarstek młodszego od siebie mężczyzny, uśmiechając się głupio.

Gdyby wzrok potrafił uśmiercać, Terlach leżałby już teraz martwy. Spojrzenie, jakie posłał mu jego towarzysz, dla normalnego człowieka byłoby wyraźnym ostrzeżeniem, lecz on zignorował je zupełnie, wciąż szczerząc się.

– Nie bądź nierozważny, nie jesteśmy tutaj sami.

Mężczyźni wyminęli duży stół, zastawiony potrawami i pustymi kuflami po piwie. Kierowali się w stronę schodów, prowadzących w dół, bo jak słusznie założyli, właśnie tam powinny znajdować się cele. Na parterze było kropnie duszno i wilgotno, śmierdziało stęchlizną i rozkładającym się jedzeniem, co Terlach cicho skomentował. Ionnes poczuł mdłości, brakowało mu świeżego powietrza, a smród był nie do wytrzymania. Aż dziw, że nie czuć tego na górze.

Zatrzymali się na początku schodów, przylegając do zimnej, kamiennej ściany. Z prawej zauważył śpiącego na krześle strażnika, który podpierał ręką brodę i chrapał głośno.

– To będzie łatwiejsze, niż myślałem. - Usłyszał szept towarzysza koło ucha. – Zajmiesz się nim?

– Nie liczyłbym na to, mam poharataną całą dłoń.

– No tak, patrząc na tę potworną ranę… Rozumiem, że nie byłbyś w stanie.

Chwila ciszy.

– Zamknij się już, zaczynasz mnie naprawdę irytować - odburknął Ionnes, wyciągając nóż zza cholewy. Zastanawiał się, czemu w ogóle się godzi na takie coś. Dziecinada, nie czas na to.

– Daję dwadzieścia smaszal*, że nie trafisz mu w czerep.

– Stracisz kupę kasy, staruchu – stwierdził, spychając myśli na temat poziomu idiotyzmu tej sytuacji na dalszy plan.

Wyjrzał zza ściany, przymierzając się do rzutu. To jest ostatni raz, kiedy zakłada się z tym człowiekiem o cokolwiek, dużo szybciej i sprawniej byłoby zwyczajnie tam podejść i zarżnąć strażnika z miejsca. Zmarszczył brwi. Widać, że pod wpływem Terlacha staje się powoli takim samym idiotą. Co za niedorzeczność! Ionnes zignorował rozbawiony wzrok towarzysza oraz pulsujący ból dłoni, rzucając. Staruch po raz kolejny skrzywił się głupio, klepiąc go w ramię. Chybił, ale niedużo. Nóż wbił się w ścianę, obok wartownika, który przez chwilę jakby się przebudził, ale zaraz potem chrapał znowu w najlepsze. Spał dalej, najwyraźniej zbyt pijany. Zrezygnowany Ionnes podszedł do niego, z kwaśną miną, i zakończył to tak, jak pierwotnie zamierzał. Więźniowie narobili nadzwyczajnego hałasu, widząc zaistniała sytuację i dwójkę ludzi, definitywnie nienależących do straży. Osadzeni przekrzykiwali się nawzajem, żądając uwolnienia, ale tamci nie zwracali uwagi na wrzawę.

– Szukamy dzieciaka, o, taki wzrost. - Nakreślił w powietrzu ręką Terlach – Ciemne kudły, ślepia jak u kota i paskudny charakter. 

– Niby czemu mamy wam pomóc? W tym świecie nic za darmo, nic za darmo! - zaczął jeden z aresztantów, najwyraźniej ich „przywódca”.

– Bo my mamy to. – Wskazał ręką na miecz schowany w skórzanej pochwie. – Zresztą, kto powiedział, że niczego nie dostaniecie?

Po twarzy więźnia przebiegł cień zrozumienia.

– To co, jak będzie?

– Tam leży, cholerny, młody gniewny. Stawiał się, tośmy go nauczyli, kto tu rządzi.

Reszta skazanych odsunęła się, wskazując na nieprzytomnego Leathana, leżącego pod ścianą.

– Głupi dzieciak – syknął Ionnes, pojawiając się nagle z pękiem kluczy w ręku. Zlustrował wzrokiem ludzi po drugiej stronie krat i z westchnieniem otworzył drzwi.

– Wynocha, natychmiast!

Nie było trzeba długo czekać na reakcję. Więźniowie z innych cel zaprotestowali głośno, widząc wolnych skazańców. Ionnes zignorował to zupełnie, będąc już przy nieprzytomnym chłopaku. Podniósł go do góry za kołnierz koszuli i uderzył nim ze złością o ścianę, jakby zapominając o bolącej dłoni. 

– Ty mały, cholerny, idioto! Bezmózgi robaku, gdzieś stracił mózg?! Czemu się nie słuchałeś?! - Potrząsnął Leathanem raz jeszcze, chyba dla lepszego efektu, gdyż chłopak nadal był otumaniony.

Jego ubranie było całe zniszczone, potargane i brudne. Z rany na głowie uciekła zaschnięta stróżka krwi. Kasztanowe włosy był rozrzucone w nieładzie, zlepione brudem. Na skórze piętniły się szaro-zielone siniaki, gdzieniegdzie można było dopatrzyć się ran. 

Terlach położył dłoń na ramieniu przyjaciela, odsuwając go, a samemu podnosząc omdlałego dzieciaka, którego chwilę później przerzucił sobie przez ramię.

– Zostaw go teraz, nie widzisz w jakim jest stanie? - spytał z nieodgadnioną miną. – Potem sobie wszystko wyjaśnicie, teraz chodźmy stąd lepiej, póki jeszcze możemy.

Ionnes zacisnął zęby ze złości, wymijając towarzysza. Był zły, bardzo zły. Zły na chłopaka, a przede wszystkim na siebie. Nie powinien był go tam w ogóle zabierać. Mógł zginąć, to tylko kwestia szczęścia, że wylądował właśnie tutaj, a nie na szubienicy. Nie wyobrażał sobie nawet, co by było, gdyby Leathan nie żył. Na samą myśl ogarniało go przerażenie, ale nie potrafił przyznać przed samym sobą, jak wiele to dla niego znaczyło. Był wściekły, nie potrafił go należycie upilnować. Nie wiedział na kogo powinien się złościć bardziej – na niego za głupotę, czy na siebie, za nierozwagę? Zatrzymał się, kiedy dotarli do schodów i pomasował nasadę nosa. Tknięty nagłym impulsem, obrócił się i rzucił klucze w kierunku cel. Wśród więźniów na nowo podniosła się wrzawa.


* powszechnie używana waluta



––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
No to tak, pierwszy rozdział już za nami, w zanadrzu mam jeszcze kilka i muszę się wreszcie porządnie wziąć do roboty. ;) 
Naprawdę, ale to naprawdę potrzebuje jakiejś sensownej bety, która mogłaby sprawdzić ten koszmarny bełkot, nie owijając - ja i przecinki się bardzo nie lubimy, a ponadto potrzeba mi kogoś, kto potrafiłby znaleźć dziury z fabule, nakrzyczeć, nawrzeszczeć, powiedzieć otwarcie co jest idiotyczne, co nielogiczne.
Byłabym niezmiernie szczęśliwa, jeśli ktoś zgodziłby się mi pomóc, w szczególności, że opowiadanie nie jest świeże, bo pisane dwa lata temu i pewnie różnica będzie bardzo widoczna pomiędzy starymi, a nowymi rozdziałami.
Btw. karta z postaciami, co by je trochę ogarnąć, powstanie niedługo.
Szczurołap pozdrawia, indżojcie! 

2 komentarze:

  1. Myślę, że panika byłaby lepszym rozwiązaniem niż histeria. Jest w tym pewna różnica.

    Polecam betowanie.blogspot.com bety tam są naprawdę dobre i zwalczą przecinki i błędy logiczne szybko i bezboleśnie przy pomocy miotacza płomieni.

    OdpowiedzUsuń
  2. uważam, że Masz fajny styl pisania obu tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń